Muzyka bez metryki

W jej duszy gra muzyka, a ona przekazuje ją innym ludziom. Wirginia Szmyt jest didżejką w jednym z warszawskich pubów. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że DJ Wika – bo taki pseudonim artystyczny przybrała – ma… 75 lat.

Środowe popołudnie, jeden z pubów na warszawskich Polach Mokotowskich. Miejsce pulsuje, z głośników leci chyba Lady Gaga. Migają światła, ludzie tańczą. Tłoczno, gwarnie, kolorowo. Jednym słowem – dyskoteka. Dopiero po chwili orientuję się, że ta dyskoteka jest trochę inna. Na parkiecie królują bowiem nie kolorowe fryzury młodzieży, a siwe włosy. Najwięcej jest tu ludzi, którzy przekroczyli już 50. rok życia, choć przekrój wiekowy jest naprawdę szeroki. Można też dostrzec 30- i 40-latków. Ale gdy przedzieram się przez tłum i w końcu trafiam w okolice podestu dla DJ-a, czeka mnie prawdziwe zaskoczenie. Za konsolą stoi bowiem szczupła, niewysoka kobieta z burzą siwych loków. Usta ma pomalowane czerwoną szminką. Kolory na jej ubraniach przyprawiają o oczopląs.

– Jak tam, młody człowieku, podoba się? – rzuca z zadziornym uśmiechem. Oto DJ Wika. Jeśli więc ktoś usiłuje wam wmówić, że clubbing jest zabawą dla młodych – nie wierzcie. Wirginia Szmyt udowadnia, że w życiu liczy się nie metryka, lecz pasja.

Miała być śpiewaczką…

Na rozmowę umawiamy się w jej mieszkaniu, na warszawskiej Ochocie. Trzeba się bardzo wsłuchać, by w jej głosie posłyszeć nutki śpiewnego, wileńskiego akcentu. Bo właśnie na Wileńszczyźnie należy szukać korzeni pani Wirginii.

– Moja rodzina ze strony mamy zawsze była w jakiś sposób związana z muzyką, choć tata mojej mamy był kolejarzem – wspomina dzisiaj didżejka. Opowiada, jak jej bliscy zbierali się na przykład podczas świąt, dziadek wyciągał cymbały, pojawiały się też nagle inne instrumenty i wspólne muzykowanie zaczynało się na całego. Kiedy o tym mówi, jej oczy zaczynają lekko błyszczeć, a głos staje się drżący. Wtedy także można w nim złowić owe dawne kresowe echa.

Wyjawia, że od małego chciała być śpiewaczką. Wybrała jednak inny sposób na życie. Korzenie pani Wirginii są także ziemiańskie. Ze względu na to jej rodzina była wytypowana do zsyłki na Syberię. Pamięta do dziś, jak z matką chowały się w bruzdach na jakimś polu, a nad głowami latały im kule.

– Mama usiłowała wepchnąć mnie pod siebie, żeby mnie osłonić, a ja próbowałam wejść na nią, żeby osłonić ją – opowiada.

Przypomina, jak będąc dzieckiem, oddała najlepsze buty ojca, błyszczące oficerki, gdy do ich domu zapukała Cyganka, prosząc o jakieś ubrania. Dziecku wydawało się, że skoro ktoś prosi, a pod ręką są akurat buty, to właściwe będzie podzielenie się nimi z bardziej potrzebującymi.

Empatia pozostała jej zresztą na resztę życia. W jej mieszkaniu są dwie kotki.

– Jedna uratowana ze śmietnika – mówi. I po błyszczącej sierści zwierzęcia widać, że nie brakuje mu tu niczego.

Rodzice osiedli na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, w Lipnie na Kujawach. Ona sama, szukając swojego miejsca w powojennej rzeczywistości, wyruszyła na studia do Poznania. Wybrała pedagogikę specjalną. Potem pracowała w placówkach dla dzieci z opóźnieniem umysłowym i w poprawczaku.

– Chciałam nauczyć ich wrażliwości – wspomina – tak na los zwierząt, jak i ludzi. Pod jej opiekę trafiały także osoby znęcające się nad zwierzętami. – Pewnego dnia podopieczni podarowali mi kanarka. Potem zaczęli znosić do ośrodka okoliczne psy i koty, opiekowali się nimi… – uśmiecha się.

Pracowała do 1991 roku, kiedy to przeszła na zasłużoną emeryturę. Wraz z mężem zaczęła wieść życie seniora. Działka za miastem, ogród, zwierzęta, spacery… Wytrzymała w ten sposób cztery lata. Okazało się, że dla niej to jednak za mało. Energia ją rozpierała. Zaczęła szukać nowych wyzwań. I znalazła je. Zadzwoniła do niej koleżanka, która zaproponowała jej zajęcie się seniorami.

Drugie życie

Dzięki temu Wirginia Szmyt trafiła do osiedlowego ośrodka na Ochocie. Mówi, że od zawsze była związana z aktywnością seniorów. Organizowała im czas: imprezy, akademie, wieczory poetyckie… W Warszawie prowadziła dwa kabarety: Viagrę oraz To i Owo. Po dwóch latach przyszła kolejna oferta współpracy. Tym razem z ośrodka na Okęciu. Przyjęła ją i dostała pełną swobodę działania. Mogła sama przygotowywać zajęcia dla swoich podopiecznych. Założyła więc kabaret, zespół wokalny i chór. Organizowała wystawy malarskie i warsztaty poetyckie. Znów była w swoim żywiole. W końcu jednak, nie mogąc dojść do porozumienia z szefem, zrezygnowała z pracy.

Ale to nie koniec. Przy wsparciu pewnej fundacji 12 lat temu trafiła do jednego z pubów na Polach Mokotowskich. Zaczęła od tego, co potrafiła najlepiej – organizowała wieczory poetyckie. Ale połknęła bakcyla muzyki. Zaczęła grać.

– Grałam już wcześniej u siebie, w klubie. Organizowałam wieczorki taneczne, bo wynajęcie profesjonalnego didżeja było zbyt kosztowne – dodaje. Na początku były to zwykłe wieczorki taneczne dla seniorów, ale później pani Wirginia w zupełnie zaskakujący (chyba także dla niej samej) sposób stała się DJ Wiką. W pewnym momencie kupiła mikser i weszła w świat zarezerwowany dotąd raczej dla młodych ludzi. Z czasem nauczyła się sobie radzić z nowoczesnymi urządzeniami, a jej na koncerty przychodziło coraz więcej osób. Tak narodziła się idea dancingów międzypokoleniowych – imprez otwartych, jak sama nazwa wskazuje, dla starszych i młodszych. Pierwszy taki koncert odbył się w ubiegłym roku. I pomysł chwycił.

"Lubię Lady Gagę"

Jeśli ktoś myśli, że na swoich koncertach DJ Wika gra Ludwika Sempolińskiego i Jana Kiepurę, to się grubo myli. Zresztą osią imprezy nie jest wyłącznie muzyka.

– To muzyczny dialog między muzyką dziadków i ich wnuków – mówi pani Wirginia. Dlatego w prezentowanych przez nią setach można usłyszeć zarówno muzykę w stylu argentyńskiego tanga, rytmy cygańskie oraz biesiadne, jak i Lady Gagę. Na koncerty żywotnej DJ Wiki nie przychodzą wyłącznie ludzie po pięćdziesiątce. Bardzo często i w całkiem pokaźnej liczbie pojawiająsię 20- i 30-latkowie.

– To bardzo sympatyczni, kulturalni, inteligentni ludzie – podsumowuje z uśmiechem. Nie lubi jednak, gdy mówi się o niej "seniorka".

– W naszym kraju panuje przekonanie, że człowiek na emeryturze powinien zajmować się już tylko działką i czekać na śmierć. Nie można się wstydzić swojego wieku – rzuca z błyskiem w oku, pijąc kawę. Narzeka co prawda, że praca ta jest dość wyczerpująca, bo nierzadko gra koncerty do godziny 3.00 czy 4.00 nad ranem. Ale na zdrowie specjalnie się nie skarży. Buntuje się przeciwko zamykaniu starszych osób w domach. O ile tylko może gdzieś dojść sama – idzie. Kiedy nie ma innej możliwości, dzwoni po syna, jednak bardzo chce być w jak największym stopniu samodzielna. Czasem odwiedzą ją wnuki. Na pytanie, co lubi robić w wolnym czasie, odpowiada bez zastanowienia:

– Spać! Organizm ma swoje prawa…

Po dwudniowym weekendzie z muzyką, w poniedziałek wstaje około godziny 14.00. Nie ma czasu na plotki z sąsiadką, nie chadza do kosmetyczki ani do fryzjera, nigdy nie była w sanatorium. Brakuje jej na to czasu. Kiedy już trochę go znajdzie, szuka nowej muzyki, żeby uatrakcyjnić swoje występy.

– To jest moja płytoteka – pokazuje z dumą wcale niemałą szafkę z płytami, po czym włącza laptopa i pokazuje przygotowane setlisty – długie biblioteki utworów, które wykorzystuje na swoich koncertach.

– To, że ci ludzie mogą gdzieś wyjść, a ja im to umożliwiam, to dla mnie bardzo ważne – cieszy się, patrząc na wszystkich tańczących w rytm granej przez nią muzyki. To dla niej piękny widok.

Kiedy od niej wychodzę, jesteśmy już dobrymi kumplami. Nagle pyta nieoczekiwanie:

– A czapka na głowę jest?

Nie wiem, co powiedzieć. Bo w tej chwili mam przed oczami nie pełną energii didżejkę, ale kruchą kobietę z burzą siwych loków. Babcię. Żegnam się szybko, uderzony zwyczajnością tej sympatycznej osoby ze zwariowaną pasją.

Stach Antkowiak