Artysta, który miał być lekarzem

Krzysztof Gierałtowski to człowiek niepokorny, przez lata mocujący się zarówno ze sztuką, jak i z absurdami zmieniającej się rzeczywistości. Jak opisać kogoś, kto fotografowanie ludzi doprowadził do mistrzowskiego poziomu? Kogoś, który tyle lat fotografował postaci z panteonu polskiej kultury, że sam do niego wszedł? Takim człowiekiem jest Krzysztof Gierałtowski. Wielki fotograf wielkich.

Urodził się w 1938 roku w Warszawie. Tam spędził prawie całe dzieciństwo i lata wojny. Korzeni jego rodu należy szukać na Suwalszczyźnie. Jego dziadek mieszkał w Bakałarzewie. W okresie pierwszej wojny światowej spakował siebie i rodzinę, zaciął konie, po czym… zatrzymał się w Moskwie. Tam przez cztery lata wojennej zawieruchy pracował jako organista w polskim kościele. Po uczestnictwie w wojnie 1920 roku jego syn ruszył na studia do Warszawy, gdzie ukończył medycynę. Tam też narodził się Krzysztof.

Lata drugiej wojny upłynęły rodzinie względnie spokojnie, jeżeli nie liczyć aresztowania ojca wykupionego z gestapo przez AK. Pod sam koniec wojny, wraz z innymi wypędzonymi z Warszawy, Gierałtowski z matką uciekł z pochodu ludności cywilnej. "Nigdy nie zapomnę widoku i zapachu tlących się ciał na elektoralnej po drodze do obozu w Pruszkowie" – wspominał tamte czasy fotograf. Rodzina miała jednak trochę szczęścia – w Słupsku odnalazł się ojciec, który organizował w tym mieście szpital (jeszcze w Warszawie jako AK-owski komendant szpitala maltańskiego opatrywał AK-owców, rannych po zamachu na Franza Kutscherę).

Zrezygnował z bycia lekarzem

Młody Gierałtowski najpierw postanawia iść w ślady ojca. Wybiera studia medyczne. Po czwartym roku z medycyną daje sobie jednak spokój.

– Stwierdziłem, że medycyna mnie zje, pochłonie za wiele czasu. Wiedziałem, że jeżeli byłbym niesubordynowany w stosunku do ordynatora, na co wielokrotnie miałem ochotę, to jako lekarz byłbym skończony – powie po latach.

Zaczął więc szukać innych pomysłów na siebie. Trafił do szkoły filmowej, jak sam dziś mówi – z pychy. Dostał się wszędzie, a filmówka była ponoć najtrudniejsza. Następnie zaś wziął do ręki aparat fotograficzny. I to okazało się trafnym wyborem. Był 1961 rok. To właśnie aparat, a nie lekarski skalpel, wyznaczyły młodemu ambitnemu człowiekowi życiową drogę.

Na początku fotografował dla prasy odradzającą się, nową Polskę: wielkie budowy, huty, kombinaty, kopalnie. Przecinanie wstęg, potrząsanie dłoni. Kiedy jednak uznał, że ma tego dość, poszedł w stronę fotografii mody. Jak twierdzi, to właśnie sesje modowe "zrobiły" mu nazwisko.

Jeździł po krajach bloku wschodniego, zwiedził Europę: Węgry, Bułgarię, całe ZSRR… Z czasem wyspecjalizował się na tyle, że postanowił wyruszyć na mityczny wtedy Zachód. Z oszałamiającą w realiach Polski Ludowej, ale mało przystającą do rzeczywistości owego Zachodu sumą 5 (!) dolarów w kieszeni obrał kurs na Zurych. Tam jego talent został dostrzeżony, choć początki nie były łatwe. Do pracy jeździł na rowerze, nierzadko w garniturze… Z czasem zaczął robić materiały dla "Elle" i "Harper's Bazaar". Przesiadł się z roweru na samochód. Wciągnął do płuc haust pachnącego lepszym życiem powietrza i zaczął nim oddychać. Potem była reklama. Coraz bardziej wypełniał się (i swój portfel) tym "lepszym" życiem. W końcu znudziło mu się także "pstrykanie ciuchów" i ruszył w stronę portretu. A gdy odkrył, że jest w tym naprawdę dobry, uczynił z tego sposób na życie.

"Tak mnie to wku...ło"

Obrazy wychodzące z pracowni Gierałtowskiego są… niepodrabialne. Rozpoznawalne na pierwszy rzut oka. Jest w nich ten szczególny rodzaj niepokoju, który wypala je pod powieką oglądającego i koduje głęboko w jego mózgu. Co w nich niezwykłego? Wiele elementów. A to Jacek Kaczmarski ma stopy pomalowane na zielono. A to twarz wielkiego reżysera teatralnego Erwina Axera przysłania w całości duża szklana kula. A to zmarły niedawno Sławomir Mrożek ma kolorowe paznokcie. Maja Komorowska, spoglądająca gdzieś daleko, w obszar niedostępny widzowi, tak nierzeczywista i w tej nierzeczywistości aż eteryczna… Nieżyjący Jerzy Kosiński świdruje swoim spojrzeniem, w którym jest wszystko to, co kręciło się gdzieś dookoła tego niespokojnego pisarza: obłęd, geniusz, choroba, ból, szaleństwo. A z kolei wokół nawróconego komunisty Adama Ważyka kłębi się najprawdziwsze piekło.

Ten Ważyk to wyraz osobistych przekonań Gierałtowskiego i jego eksperymentów z techniką kopiowania zdjęć. Wykonując odbitkę fotografii, naświetlił ją, a potem spryskał wywoływaczem i zapalił światło, by dookoła głowy poety kłębiły się płomienie.

– On był komunizujący przed wojną. Potem po wojnie chodził z wielkim pistoletem po Łodzi. Napisał "Poemat dla dorosłych", który przepisywaliśmy w słupskim gimnazjum na maszynie. Mieszkał w alei Róż, w rządowym mieszkaniu. Komuniści go nie chcieli, antykomuniści też nie i był takim człowiekiem w czyśćcu i w piekle. Taką sugestię chciałem uzyskać – mówi o tym zdjęciu jego autor. Nie można powiedzieć, by mu się nie udało…

W ogóle wydaje się, że fotograf szczególnie ukochał literatów. Miłosz ma u niego twarz świetlistą. Wygląda prawdziwie jak stary mentor w glorii swojej chwały. Lem również jasny, ale kontrastowy, z tym właściwym sobie zadumaniem nad światem. Krucha Wisława Szymborska, wyglądająca niepewnie, jakby z obawą zza kratki. Cała niepewność jej poezji jest w tym "wyglądaniu".

Pierwszą wystawę fotograficzną zrobił jeszcze na studiach, we wczesnych latach 60. Od tego czasu pracuje nieprzerwanie. Mawia, że kiedy coś robi, to intensywnie.

By wydobyć to, co ukryte

Jak twierdzi, nie interesują go poorane przez naturę ludzkie twarze, ale dusze. Widać to zainteresowanie niespokojną, rozedrganą osobowością w jego portretach. Mistrz reportażu, Ryszard Kapuściński, pisał o tej sztuce wydobywania z człowieka jego "ja" następująco:

"Gierałtowski nie portretuje ludzi z ksiązki telefonicznej. Jest wybitnym portrecistą wybitnych Polaków. Jest jednym z nielicznych w Polsce, a także jednym z nielicznych w świecie, który poświecił się portretowi tak świadomie i z taką konsekwencją. Człowiek jest jego pasją wyłączną. I to nie człowiek w stosunku do innych ludzi, ale w stosunku do samego siebie".

Kiedy twarze przestały mu wystarczać – zaczął znowu szukać. Stąd właśnie wziął się wspomniany już Axer, spoglądający w szklaną kulę. Józefa Czapskiego, żołnierza generała Andersa, intelektualistę i współtwórcę paryskiej "Kultury", pokazał, fotografując jego dłonie: smukłe i arystokratyczne.

Będąc jak większość wybitnych fotografów dobrym psychologiem, potrafił także podejść modela tak, by ten zdjął swój pancerz. Tak było między innymi w przypadku filozofa Leszka Kołakowskiego. Na potrzeby sesji u Gierałtowskiego nawet generał Jaruzelski zdecydował się zdjąć swoje słynne czarne okulary…

Nie da się ukryć, że byli jednak tacy, którzy mu odmawiali. Na liście tej jest między innymi Lech Wałęsa, który w 1980 roku powiedział fotografowi, że nie będzie jego aktorem. Z fotograficznej sesji zrezygnował także Jerzy Waldorff, gdy poznał szczegóły aranżacji.

Te nietypowe portrety stały się dla Gierałtowskiego jego opus magnum. Przez lata swojej pracy zgromadził ponad 100 tys. negatywów. Stworzył z nich "Tekę" – niezwykłą prezentację, która była później przedstawiana w Paryżu, Pradze i Wilnie. Zatytułował ją "Indywidualności polskie". Doprawdy, trudno o lepszą nazwę. W ten sposób nawiązał do pięknej tradycji tworzenia tek – rysunkowych czy fotograficznych zbiorów obrazów – których historia w Polsce sięga XIX wieku, albumów Karola Beyera czy międzywojennych prac Jana Bułhaka. "Teka" Gierałtowskiego w całości ukazała się już w XXI wieku – zaprezentował ją po raz pierwszy w 2009 roku. W jednym z wywiadów powiedział, że pragnie, by jego portrety pełniły funkcję zwierciadła, w którym może się przejrzeć społeczeństwo i dzięki temu odpowiedzieć sobie na kilka "pytań fundamentalnych".

Warto również zauważyć, że Gierałtowskiego nie dopadało kostnienie. Ten niemłody już człowiek nie odrzucił możliwości, jakie dała nowoczesna technika. "Photoshop dał mi rękę krasnoludka" – powtarza, a po operacjach stawów biodrowych zdjęcie chorego stawu włączył do swej najnowszej wystawy. Zapytany o to, dlaczego akurat taki sposób wyrazu artystycznego wybrał, odparł, że fotografowanie ludzi wzięło się u niego z ciekawości i chęci uczestniczenia w grze ze współczesnymi indywidualnościami.

– Robię portrety subiektywne, dostrzegając u wybranej osoby jedną cechę – wrażenie i tę właściwość staram się wizualizować – mówi. Ale psychologiem też jest chyba niezłym. Kiedy miał fotografować Jerzego Maksymiuka, powiedział mu wprost, że ma twarz jak kartofel. Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Ta cisza z gatunku głośno krzyczących. Gierałtowski szybko dodał, że bardzo dyrygenta lubi i proponuje, by namalować na mu twarzy maskę klauna. Doczekał się akceptacji. Traf chciał, że w czasie charakteryzowania dyrygenta nadszedł ktoś mniej wyrozumiały dla sztuki i eksperymentu. Maksymiuk stwierdził wówczas bez wahania:

– Pan Gierałtowski mówi, że tak trzeba, a ja mu wierzę.

Jak sam mówi, był to jeden z najbardziej satysfakcjonujących momentów w jego karierze.

Stach Antkowiak