Nazwisko kardiochirurga w ostatnich miesiącach prawie codziennie pojawiało się w mediach. Fotoreporterzy polowali na prof. dr hab. Janusza Skalskiego z aparatami, a dziennikarze z pytaniami. Czy 2-latek, który w lunatycznym śnie opuścił własne łóżeczko, otworzył drzwi domu i powędrował do lasu, wyjdzie z opresji bez szwanku? Czy po zmarznięciu na przysłowiową kość jego nerki, wątroba, serce i mózg potrafią obronić się na tyle, by znów podjąć funkcje?

Pytania natarczywe, ale i nie bezpodstawne. Medycyna przecież nie znała dotąd przypadku przywrócenia do życia człowieka, którego ciepłota skóry nie przekraczała 5°C, a temperatura organizmu – 12°C. Tymczasem w Krakowie, w Klinice Kardiochirurgii Dziecięcej Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego, właśnie takie zdarzenie odnotowano. Pierwsze w skali świata! Na dodatek Adaś już w połowie lutego opuścił szpital i dziś werwą nie ustępuje dzieciom, którym nigdy nie przytrafiła się taka tragedia – głęboka hipotermia. Tak mocne wyziębienie organizmu, że Janusz Skalski – chirurg dziecięcy, a także kardiochirurg, który doświadczenie zdobywał między innymi u takich mistrzów, jak profesorowie Eugenia Zdebska, Jan Grochowski, Zbigniew Religa, William Norwood z Bostonu – wspomina je tak:
– Ciało dziecka przywiezione do szpitala wyglądało jak zwłoki. Drastyczne porównanie, przepraszam za nie – ale Adaś nie przejawiał żadnych oznak życia. Był sztywny. Nie oddychał. Nie miał żadnych odruchów, żadnej reakcji, nawet serca. Taki widok zawsze skłania do postawienia sobie ważnego pytania o to, czy my, lekarze, mamy prawo naruszać majestat śmierci.
– I jaka jest odpowiedź?
– Dla mnie jedyna: nawet w skrajnej sytuacji nie wolno rezygnować. Trzeba ratować ludzi, chociażby mieli tylko cień szansy na przeżycie…

Przewrotna natura

Cudowne uzdrowienie Adasia to efekt rozumnego współdziałania wielu ludzi. I tych, co pod lasem znaleźli wyziębionego chłopca, i tych, którzy w szpitalu wyprowadzili go z hipotermii. Nie bez powodu jednak Polskie Towarzystwo Lekarskie uhonorowało profesora Skalskiego medalem Gloria Medicinae "za najwyższy szacunek dla zdrowia i życia ludzkiego, za sumienne i godne wykonywanie sztuki leczenia, za podtrzymywanie honoru i szlachetnych tradycji stanu lekarskiego". Wszak ten mistrz skalpela w swej ponad 40-letniej praktyce zawodowej uratował zdrowie, a nawet życie setkom dzieci! Otrzymał od nich Order Uśmiechu. Dlatego wcale nie dziwią mnie takie jego słowa:
– A wie pani, że od tych spektakularnych zabiegów cieszą mnie bardziej te, o których nie mówi się w mediach? Ot, takie "zwykłe", codzienne operacje, po których maluchy w miarę szybko opuszczają szpitalne łóżeczka i zaczynają brykać – najpierw po klinice, a później już po własnych domach.
– Ta "zwykłość" – zauważam – to usuwanie skomplikowanych, nietypowych wad, z jakimi niektóre dzieci przychodzą na świat.
– Natura rzeczywiście potrafi być przewrotna w konstruowaniu ludzkich serc. Na przykład wtedy, gdy serce nie posiada lewej części: brakuje lewej komory i innych struktur. Czasami pojawia się serce jednokomorowe (zamiast dwóch przedsionków i dwóch komór), z gąszczem rozmaitych naczyń i przepływów w środku. Albo występuje zespół heterotaksji, kiedy nie ma lewej i prawej strony ciała, ale obie są jakby lewe albo jakby prawe. Pojawia się wówczas bezład tak w ułożeniu narządów, jak i w strukturze serca: pomieszane są przepływy, naczynia odchodzące z serca i do serca wpadające – wyjaśnia profesor.

Złoty skalpel

"Chirurgia dziecięca to majstersztyk. To pewna ręka operatora i absolutnie opanowane nerwy" – tak ongiś mawiała prof. Eugenia Zdebska, pionierka dziecięcej kardiochirurgii w Polsce. Janusz Skalski zajmuje teraz miejsce swej mistrzyni – też jest ordynatorem pełnym pasji i oddanym pracy.
– Panie profesorze, do kolejnych dni w kalendarzu pana sekretarka dopina luźne kartki z rozmaitymi ustaleniami. Czy tak jest zawsze? – pytam.
– Zawsze. Ale ja już przywykłem do "młyna". Do morderczej pracy. Do wielogodzinnego stania przy stole operacyjnym, do pracy administracyjnej, do późnych powrotów ze szpitala do domu, do pisania nocą artykułów naukowych i książek z historii medycyny, tak w ogóle – do intensywnego trybu życia. Tak jak oswoiłem się z myślą, że każdego dnia muszę zrobić jak najwięcej dobrego dla swoich małych pacjentów…
– To dobro – wtrącam – kiedyś mnie zdumiało! Najpierw oddał pan własną krew Bartusiowi, a później przez 6 godzin "reperował" jego maleńkie serduszko. A przecież przeszedł pan także zawał.
– Serce odmówiło mi posłuszeństwa, gdy na salę operacyjną wieziono Zuzię – pierwszą w historii krakowskiej medycyny pacjentkę, której życie podtrzymywane było dzięki podłączeniu do sztucznej komory serca – a ja właśnie zamierzałem to sztuczne serce zastąpić sercem dawcy akurat dowiezionym z Gdańska. Zabieg ten przeprowadził jednak dr Roman Przybylski ze Śląskiego Centrum Chorób Serca – a mnie w tym czasie ratowano w Szpitalu im. Jana Pawła II.
– To skutek stresu?
– Nałożenia wielu stresów. Ale jedno w tym wszystkim mnie pocieszało: przez lata pracy w Prokocimiu i na Śląsku udało mi się wychować kilku znakomitych kardiochirurgów. Stworzyć zespół klinicystów perfekcyjnie przygotowanych do pracy. Odpowiedzialnych. Dlatego nie mam najmniejszych wątpliwości, że na tym zespole mogę polegać ja i mali pacjenci – konkluduje kardiochirurg, który za innowacyjność operacji został później nagrodzony Złotym Skalpelem.
– Zawał to sygnał ostrzegawczy. Pewnie pan wyhamował życie na wysokich obrotach? – pytam.
– Czuję się dobrze. Serce mam wydolne, nie ma potrzeby hamowania – odpowiada profesor. I śmiejąc się, przytacza powiedzonko o świecy: "Lepiej krótko świecić, niż długo kopcić".

Rewolucja medyczna

Profesor Skalski prawie każdego ranka melduje się w szpitalu, kroi maleńkie serca, a potem zszywa je nitką cieńszą od włosa. Popołudniami ma zaś w zwyczaju zachodzić do sal, w których leżą jego mali pacjenci, by popatrzeć... By zobaczyć, jak po karkołomnych zabiegach usprawniających serca wadliwie skonstruowane przez naturę, twarze dziewczynek i chłopców zaczynają nabierać rumieńców i się uśmiechać. Czy po tak emocjonujących doznaniach ma się oszczędzać? Ma zwolnić obroty? Te pytania są dla niego retoryczne.
Na Oddziale Kardiochirurgii i Intensywnej Opieki Kardiochirurgicznej przeprowadza się w roku ponad 400 zabiegów, z których każdy jest wyzwaniem stawianym właśnie przez serduszka maluchów. Piszę: serduszka, bo tylko tak można nazwać mięsień, który u noworodków urodzonych terminowo waży zaledwie około 60 gramów, a u wcześniaków – często mniej niż 20 gramów…
Adaś, Zuzia, Bartek… Wiele imion trzeba by tu wymienić, by zrozumieć codzienność tego oddziału kierowanego przez lekarza, który chirurgiczną praktykę szlifował też w Bostonie (Chidren’s Hospital of Harvard Medical School), Filadelfii, Kilonii, Utrechcie, Madrycie i Rzymie. Jeden z zabiegów, wykonany przez profesora i jego zespół na sercu małej Oli, okrzyknięto nawet rewolucją medyczną! Na czym ona polegała?
– Zastosowaliśmy leczenie alternatywne dla przeszczepów płuc w przypadku ciężkiego nadciśnienia płucnego. Jaśniej? Zamiast przeszczepiania płuc zmieniliśmy kierunki przepływu krwi – jej strumień został przekierowany z tętnicy płucnej do aorty zstępującej, co obniżyło ciśnienie w tętnicy płucnej i w rezultacie uratowało życie 4-letniej dziewczynki. Takie leczenie może być dobrym rozwiązaniem w wielu skrajnie ciężkich przypadkach, kiedy ciśnienie w tętnicy płucnej jest wyższe niż w aorcie.
– Niedawno w klinice został odnotowany kolejny sukces – zauważam.
– Pewnej 5-letniej dziewczynce wszczepiliśmy (przy współpracy z prof. Tomaszem Poszurem z Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi i prof. Marcinem Demkowem z Instytutu Kardiologii w Warszawie) biologiczną zastawkę płucną typu Melody-Medtronic. To był arcytrudny zabieg! Jego novum polegało na tym, że dotychczas tego typu operacje wykonywano u ludzi dorosłych, a my zdecydowaliśmy się na zabieg u dziecka, które na dodatek ważyło zaledwie 12 kilogramów i miało bardzo złożoną wadę rozwojową serca. To najmłodszy na świecie pacjent, któremu wszczepiono zastawkę typu Melody – mówi profesor Skalski, który na Śląsku, w 1996 roku, po raz pierwszy w Polsce zastosował ECMO – swoiste płucoserce, aparaturę do pozaustrojowego natleniania krwi ze wspomaganiem krążenia u dziecka z pojedynczą komorą serca po operacji Fontana.

Dzieci listy piszą…

Doktor Władysław Biegański, etyk medycyny, mawiał: "Nie można być dobrym lekarzem, nie będąc dobrym człowiekiem". Janusz Skalski przywiązuje się do dzieci, które leczy; nie ma dla niego większej radości niż widok uratowanego malucha, niż otrzymany od niego (po latach) list, e-mail czy świąteczna kartka.
Profesor na pewien czas krakowski szpital zamienił na Śląsk. Jednak wrócił do Prokocimia po 17 latach, przepracowanych między innymi w I Klinice Kardiochirurgii Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach-Ochojcu kierowanej przez prof. Andrzeja Bochenka, w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu u prof. Zbigniewa Religi i w Śląskiej Akademii Medycznej, gdzie pełnił funkcję prodziekana na Wydziale Lekarskim.
– Wyjeżdżając z Krakowa, rozumowałem tak: skoro Religa jest rozwojowy i daje mi szansę rozwoju, samodzielnej pracy, to chyba warto… – tak teraz wspomina odległe w czasie wewnętrzne rozterki. Po chwili dopowiada: – Wygodny krakowski dom zamieniłem na wynajętą w Katowicach klitkę, w której stało jedynie łóżko i stół pełen książek. Po wyjściu ze szpitala bardzo dużo też pisałem. Bo co było robić wieczorami? – śmieje się.
Aby ogarnąć dorobek profesora – autora 340 prac naukowych, redaktora naukowego 11 monografii zbiorowych, autora lub współautora kolejnych 12 książek, z których najważniejsza to podręcznik "Kardiochirurgia dziecięca" – dobrze sięgnąć do jego CV. Z niego można się dowiedzieć o wielu pionierskich zabiegach, a także o tym, że operacyjnie leczy dzieci z zespołem Downa, za co uhonorowano go medalem Fideliter et Constanter.

W wolnym czasie

– Rozmawiamy wciąż o medycynie, a pana dom, jak widzę, tonie w książkach! Na półkach stoją ich tysiące…
– Gromadzę je od ponad 40 lat. Jestem bibliofilem. Mam w swojej bibliotece również pozycje unikatowe w skali światowej. Nie będę tu ich wyliczał, powiem tylko, że ponad sto rarytasów udostępnionych przeze mnie można obecnie odnaleźć… w cyfrowym zbiorze Biblioteki Jagiellońskiej.
– Nic pan nie powiedział jeszcze o jednej pasji – o podróżach w daleki świat do Iranu, Indii, Peru, Boliwii. Ani o tym, że organizował pan wyprawy w Andy, w Hindukusz…
– To już zamknięta karta. Teraz dużo piszę, dużo czytam. Dla relaksu, odpoczynku po pracy w szpitalu. A wie pani, że będę miał też bardzo dużo zajęć, gdy przejdę na emeryturę? Moja starość zapowiada się całkiem nieźle: jestem przecież nie tylko lekarzem, ale i historykiem, w Polskiej Akademii Nauk przewodniczę Komisji Historii Medycyny. Ponadto moja żona to lekarka wyspecjalizowana w geriatrii. Opiekę mam więc też zapewnioną – śmieje się profesor. – A na razie uwielbiam spędzać wolny czas z wnuczkiem…

Teresa Bętkowska