Teraz mam czas na poezję

Pochodzi z Kresów, ale mieszka w Gdańsku. Marzy o teatrze, ale zostaje dziennikarką. Kocha poezję, ale w ostatnim czasie prawie jej nie czyta. Po kilkudziesięciu latach pracy w zawodzie prawdziwą radość czuje dopiero na emeryturze. Grażyna Bral – dziennikarka-poetka.

ze sterty zdarzeń zapach wybieram
w gałganek go zawijam ciasno
i pod poduszkę nocą chowam
żeby się przyśnił żeby został*

Baranowicze, miasto na dzisiejszej Białorusi. To właśnie w jego okolicach, w rodzinie księgowego i pielęgniarki (która przyjeżdża z Warszawy na Kresy nieść tamtejszej ludności kaganek oświaty), przychodzi na świat Grażyna. Szczęśliwe i krótkie dzieciństwo przerywa wojna. Naloty, wyjące syreny alarmowe, pobyty w schronach... Tak wygląda codzienność. Codzienność, której towarzyszy także niewyobrażalny lęk przed rozdzieleniem i wywiezieniem na Syberię. I choć rodzice starają się go ukrywać, to on cały czas jest...
– Kiedy miałam sześć lat, tata zawiesił mi i młodszej siostrze na szyi niewielkie torebeczki z karteczkami, na których zapisane były, chyba ołówkiem kopiowym, imiona, nazwisko, data urodzenia, wyznanie i inne podstawowe dane. Przez jakiś czas nawet z tymi torebeczkami spałyśmy – zamyśla się pani Grażyna. – Ojciec zawsze mi powtarzał: "Gdyby nas kiedyś rozłączono, pamiętaj, córeczko, że tutaj masz wszystko. To twoja tożsamość".

Rok 1944. Na Kresach powoli zbliża się koniec wojny. Rodzice dziennikarki postanawiają zmienić swoją rzeczywistość i podążyć za marzeniami.
– Zawsze chcieli wrócić do centralnej Polski. Mój ojciec szczególnie marzył o tym, żeby mieszkać nad morzem – wspomina. – W latach dwudziestych wraz z kolegami wybrał się na wycieczkę do nowo budowanego portu w Gdyni. Wywarło to na nim tak ogromne wrażenie, że przez cały okres pobytu na Kresach tęsknił za morską bryzą...
Dlatego, gdy tylko nadarza się okazja, cała rodzina ucieka. W dość nietypowy, wręcz kontrowersyjny sposób. Pani Grażyna z siostrą, ciocią, tatą i mamą z kilkumiesięcznym niemowlęciem dołączają do... transportu Niemców, likwidujących szpital i uciekających z Baranowicz. Tak zostali repatriantami.
– Miałam przykazane, żeby po przyjeździe do Polski, broń Boże, nikomu o tym nie mówić – opowiada. – Mimo że ta podróż być może uratowała nam życie, to sama w sobie była obarczona ogromnym ryzykiem.
Muszą wsiąść do autobusu, zdani na łaskę konwojentów. Po drodze zdarza się nalot z nisko pikującymi samolotami, który wszyscy przeczekują na polu kartofli. Ginie kilku Niemców. Tata pani Grażyny osłania swoim ciałem córki, mama z niemowlęciem zostaje zamknięta w autobusie…
Wreszcie nadchodzi noc, którą spędzają w środku ciemnego lasu. Każde drzewo, cień czy szmer – wszystko wydaje się groźne i przerażające dla niespełna 7-letniej dziewczynki. Na szczęście szybko nastaje ranek i po tej męczącej dwudniowej podróży cały transport dociera do Polski.
– Raus! Róbcie, co chcecie – mówi jeden z Niemców, wysadzając przestraszonych Kresowian w okolicach Skarżyska-Kamiennej. Na stacji kolejowej tłumy: brud, smród, płacz i głód. Ogromny głód, zajmujący myśli i wyostrzający zmysły.
– Byliśmy straszliwie głodni i zmęczeni. Siedziałyśmy z mamą na tobołkach. Tata poszedł się dowiedzieć, czy istnieją jakieś możliwości dalszej podróży. Dokąd? Może do Warszawy, gdzie mieszkali dziadkowie, a może w stronę Sandomierza, Staszowa, gdzie też mogła być rodzina mamy. W pewnym momencie podeszła do nas elegancko ubrana młoda Niemka. Widząc trójkę małych dzieci, zaoferowała coś do jedzenia. Mama, patriotka, obrażona i oburzona, że to pośrednio przez nich znaleźliśmy się w takiej sytuacji, podziękowała i stanowczo odmówiła: "Od Niemki nie wezmę".

to jest okolica moja
gdzie szumem karmi się brzeg
tu jest mój dom z mgły
i z gęstego przemilczenia

Gdańsk. Nowe miasto, nowe życie. Ledwo wystarcza od pierwszego do pierwszego, ale wszystko zaczyna się układać. Oczywiście tęsknota za "krajem lat dziecinnych" pozostaje. Gdańsk jest obcy. W pewnym sensie aż do dziś.
– W Baranowiczach było moje podwórko. Polewana zimą kałuża zamieniała się w lodowisko… Tam biegałam, tam się bawiłam, tam miałam koleżanki. I nigdy nie zapomnę, że to właśnie był mój pierwszy dom. Na wyciąganym spod chodnika i obluzowanej podłogowej deski "Elementarzu" Falskiego mama uczyła mnie czytać… A Gdańsk, no cóż... – wzdycha. – Nie była to może miłość od pierwszego wejrzenia. Ale właściwie większość życia mieszkałam w jednej dzielnicy – we Wrzeszczu. Z nim związane są najważniejsze wydarzenia mojego życia, więc nabrał on wartości realnej, nie tylko sentymentalnej. Jak to kiedyś powiedział mój dobry kolega: "I popatrz, przeżyłaś życie w kwartale kilku ulic". Tak, tych kilka ulic, właściwie aż do teraz, jest całym moim światem.
A powrót na Kresy? Do roku 1956 nie jest to możliwe. Potem praca, rodzina i dziecięce wspomnienia stają się coraz bledsze, ustępują miejsca tym nowym. Dopiero kilka lat temu z siostrą wybierają się na wycieczkę na Białoruś i do Baranowicz. Objeżdżają autokarem zapamiętane uliczki. I tyle. Małe, przedwojenne miasteczko przekształciło się w poważne miasto liczące kilkaset tysięcy mieszkańców. To już nie to samo.

wcześnie pytamy
czy to już starość
dopóki pytamy
jeszcze do niej daleko
a jak już jest
coraz rzadziej pytamy

W końcu nadchodzi cudowny czas studencki. Na początku, jeszcze w Gdańsku, na polonistyce w Wyższej Szkole Pedagogicznej, wreszcie w wymarzonej Warszawie na uniwersytecie. Dwa piękne lata, tuż po odwilży stalinowskiej. Wszystko nagle staje się wspaniałe. Wykłady Tatarkiewicza, seminaria Kotta... Same wielkie nazwiska. Wspólna butelka wody sodowej na 6–8 osób tylko po to, żeby móc spędzić popołudnie w osławionej Harendzie. Mieszkanie na Ochocie z dwoma koleżankami. No i teatr.
– Słuchaj, dziewczyno, gdybyś kiedyś chciała zdawać do szkoły teatralnej, daj mi znać. Napiszę list do Zelwerowicza, on jest rektorem, na pewno cię przyjmą – zapewniał profesor Jan Kott, na którego seminarium teatrologiczne z zapałem chodziła pani Grażyna.
– Niestety, byt określa świadomość – tak podsumowuje swoje niespełnione aspiracje.
Brak pieniędzy nie pozwala na drugi fakultet w Warszawie. Trzeba zapomnieć o teatrze. Wybrać inną rolę.
– Nie wiem, co nam do głowy przyszło, żeby pobierać się w tak młodym wieku – śmieje się. – Ja miałam wtedy 20 lat, a mój przyszły mąż, Sławek Bral, 23 lata. Ale byliśmy tak dojrzali i pewni tego, że chcemy być razem, że nie wahaliśmy się ani chwili. A że Sławek był związany z Wybrzeżem i nie stać nas było na dwa mieszkania, musiałam zdecydować się na powrót do Gdańska.

Trzeba też zacząć zarabiać. Po seminarium szekspirowskim i magisterium z teatru, jej pierwszą pracą jest... praca korektorki, potem redaktorki książek w Wydawnictwie Morskim. Szybko zdaje sobie sprawę, że to nie jest to, co chciałaby robić przez całe życie. Przychodzi pora na dziennikarstwo. "Tygodnik Morski", później Telewizja Gdańsk. Programy głównie na żywo, czarno-białe. Dział kulturalno-literacki. Wreszcie coś, co jest zbliżone do jej prawdziwych zainteresowań. Wraz z kolegami tworzą zgrany zespół, który ma ambicje i jasny cel. I tak aż do stanu wojennego.
Po okresie telewizyjnym obejmuje funkcję zastępcy redaktora naczelnego tygodnika "Wybrzeże", potem redaguje popularny niegdyś "Salon Alicji", dodatek do "Dziennika Bałtyckiego". Otrzymuje nawet odznakę Zasłużonego Działacza Kultury. Ale prawdziwie spełnia się dopiero na emeryturze.

wiersz się znajduje na ulicy
w witrynach sklepów on podarkiem
pędzącej w oślep wyobraźni
i skazą także powinności

– Dwa lata temu koledzy z telewizji robili film o kapitanie Borchardtcie – opowiada. – Była to niezwykła, fascynująca postać. Miałam to szczęście, że zaprzyjaźniłam się z nim, jeszcze gdy pracowałam w "Tygodniku Morskim" – uśmiecha się lekko. – Wiedząc o tym, koledzy poprosili mnie o kilka słów o kapitanie przed kamerą. Po wszystkim musieli mnie oczywiście jakoś pod tą wypowiedzią podpisać. Poprosiłam, żeby napisali "dziennikarka-poetka". Bo pisanie poezji już wtedy stało się dla mnie czymś niezwykle istotnym.
Pierwsze wiersze publikuje w gdańskich almanachach już w latach 60. Ale później rozstaje się z poezją na kilkadziesiąt lat. Co prawda czasem pisuje do szuflady. Prawdziwy powrót następuje dopiero niedawno. Jak sama mówi, "z potrzeby myśli, serca... wszystkiego".
Dopiero praca nad tomikiem, składanie i układanie wierszy dają jej poczucie absolutnego szczęścia. I wolności.
– Kiedy umarł mój mąż, potem moja matka, wiedziałam, że jakiś etap mojego życia zamknął się w sposób absolutny – opowiada. Dlatego pewnego dnia usiadłam i pomyślałam: "Dobrze, ale co ja teraz na emeryturze będę robić?" Wtedy przyszło olśnienie. "Boże, kobieto, przecież możesz wreszcie w sposób nieskrępowany zająć się poezją!" I poczułam się prawdziwie wyzwolona.
– Latem ubiegłego roku podczas obchodów dni ulicy Mariackiej zorganizowano czytanie poezji. W tym mojej. Dopiero gdy usłyszałam moje wiersze w znakomitej interpretacji Haliny Słojewskiej i Krysi łubieńskiej, ich sens i to, co chciałam przekazać, dotarło do mnie ze zdwojoną siłą. Jakbym słuchała kogoś bardzo bliskiego, ale i mało znanego zarazem.

pozostał przy mnie zapach lasu
z miękkością mchu co nam się ścielił

na tamten świat ja się nie proszę
na tym chcę zostać z wiosną z jesienią

Z dumą myśli też o swoim synu i wnuku. Choć okazji do rozmowy nie mają zbyt wiele (syn pani Grażyny, Grzegorz, mieszka we Wrocławiu, kolebce jego Teatru Pieśń Kozła i przed 10 laty wymyślonego Brave Festivalu, a także coraz częściej bywa za granicą), to każda rozmowa jest prawdziwą wymianą poglądów i myśli. Ostatecznie łączy ich wspólna pasja: teatr. W przypadku Grzegorza jak najbardziej zrealizowana. Gra, reżyseruje i w końcu otwiera szkołę teatralną sygnowaną swoim nazwiskiem.
– Mówi się, że genetyka jest nieubłagana… No tak, ale może w atmosferze naszego domu, mimo że nie zajmowałam się teatrem, było coś takiego, że syna wcześnie, jeszcze przed maturą, zaczęło ciągnąć w stronę teatru – śmieje się. – To, że założył szkołę, że jeździ po świecie, że udało mu się to, o czym ja kiedyś nieśmiało marzyłam, jest rzeczą fantastyczną. Dla mnie to jak zdobycie szczytu Himalajów…

Wiele czyta, ale do książek nie wraca. Przeczytanie jakiegoś tomu traktuje jak zamkniętą przygodę. Fascynują ją nobliści, ale nie gardzi lżejszymi pozycjami: powieściami, kryminałami. Tylko po poezję rzadko sięga.
– Świadomie nie chciałam czytać poezji. Na cóż nam komparatystyka? Od tego są uczeni krytycy. Każdy poeta jest osobny, mimo że pokrewieństwo można czuć z wieloma, a nawet podzielać podobne postrzeganie świata. Byle przez wszelkie podobieństwa nie zatracić siebie i nie zacząć odtwarzać. Poezja jest niekiedy bolesnym mówieniem prawdy nie tylko o sobie. Dlatego z odrobiną dumy mogę powiedzieć: tak, jestem poetką.

Emilia Dominiak

* Wszystkie fragmenty wierszy pochodzą z tomików Grażyny Bral "Ustawienia osobiste" oraz "Dawno-niedawno".